Page 1 of 1

Bardul Gronisson

Posted: Sunday, 6.11.2011, 11:07
by lupus
Nazywam się Bardul Gronisson, ale już od Wieku Dojrzałości wszyscy mówią na mnie Garbaty. Klan moich przodków od wieków zamieszkuje podgórskie tereny Gór Ostrych na północ od miasta Tyr. Jestem piątym, najmłodszym synem Groniego, kowala, jednego z mistrzów cechu Młotodzierżców naszego klanu. Już od najmłodszych lat pomagałem ojcu i braciom w pracach w kuźni. Pracowałem też w klanowych kopalniach. Jako najmłodszy syn, zgodnie z naszą tradycją zostałem też wysłany na nauki do klanowego skryby i historyka, Hufniego. Poznałem historię, tradycję, kulturę i sztukę naszego klanu. Mimo bardzo wysokiej pozycji społecznej mojego ojca w klanie, nie udało mu się przekonać Gorathu (czyli starszyzny klanowej) abym został przyjęty do cechu. Pomimo tego, że egzamin w postaci wykonania tradycyjnej broni naszego klanu * topora z długim kolcem zwanym językiem * zdałem celująco, nie starczyło dla mnie miejsca w cechu. Wśród przyjętych dominowali synowie i dalsza rodzina Bolgara, naszego zaciekłego nieprzyjaciela w klanie. Jako najmłodszy syn nie miałem też żadnych szans na przejęcie legatu po ojcu, który zginął podczas napadu olbrzymów na karawanę która przewoziła broń i pancerz do Tyru. W związku z tym miałem do wyboru albo wieloletnią pracę w kuźni jako czeladnik albo tułaczkę po świecie w poszukiwaniu przygód i fortuny. Postanowiłem opuścić klanową siedzibę Gormhelm i ruszyć w świat. Miałem nadzieję rychło zdobyć sporą ilość gotowizny i wrócić do domu. Mógłbym wtedy opłacić wejście do cechu kowali (niebotyczna kwota 500 mithrylowych dukatów) i licząc na przyjaciół pamiętających mojego ojca, otworzyć własną kuźnię w Gornhelm. Byłem młody i naiwny jak się wkrótce okazało. Myślałem trzy, no góra pięć lat jako najemnik lub ochroniarz transportów z okolicznych kopalń i kuźni i wrócę w chwale do domu. Taaak... naiwny, by nie powiedzieć głupi. Włóczę się po świecie od 26 lat, i co tu wiele mówić wstyd mi wracać do Gormhelmu. Co o mnie bracia pomyślą? Uciekłem prawie bez pożegnania ćwierć wieku temu, zostawiając ich po śmierci ojca w bardzo trudnej sytuacji. Coraz bardziej prześladuje mnie myśl o tym że już nigdy nie powrócę do domu. Nigdy nie zobaczę Krętej Kopalni, naszej słynnej w całej okolicy z niezrównanej jakości rudy, dumy klanowej. Nigdy nie ujrzę masywnych stołbów i wiekowych murów naszej twierdzy, przyklejonej do zbocza Śnieżnego Szczytu. W takich chwilach jak ta mam ochotę znów pognać do najbliższej oberży i upić się do nieprzytomności...
Po opuszczeniu Gormhelmu udałem się do Tyru i przy pierwszej okazji nająłem się jako ochroniarz do karawany, wiozącej broń i narzędzia do miasta Vengenberg na wybrzeżu Błękitnego Morza. Podróż minęła w miarę spokojnie. Tylko kilka razy napotkaliśmy gobliny i to niewielkie ich hordy. Nasz dowódca, krasnolud z klanu Czarnobrodych, wprowadził mnie w różne tajniki obozowego życia. Gdy po 3 tygodniach dotarliśmy wreszcie do Vengenbergu, uznałem w swoim zadufaniu, że nie ma łatwiejszej pracy na świecie! Po tym co przeszedłem w Krętej Kopalni i kuźni ojca, cała moja pierwsza wyprawa wydała mi się piknikiem na górskiej hali. Dwa posiłki dziennie, dobra płaca i towarzystwo podobnie mi nastawionych wojaków. Bitka z goblinami od czasu do czasu, to było dla mnie spełnieniem młodzieńczych marzeń o przygodach i sławie.
Otrzeźwienie przyszło szybko. Gdy eskortowaliśmy karawanę w drodze powrotnej do Tyru, zaatakowali nas giganci. Ciężko mi opisać masakrę, która wtedy miała miejsce gdyż mimo tylu lat wspomnienia te ciągle mnie bolą. Zginęli wszyscy. Mój mentor, przyjaciel i dowódca Axor Dernisson z Czarnobrodych zginął zmiażdżony skała ciśniętą przez olbrzyma. Cały konwój, wszyscy ochroniarze. Oprócz mnie. Dzień po napaści znaleźli mnie na trakcie gwardziści z pobliskiego kasztelu, ciężko rannego, na skraju śmierci. Straciłem wszystko co miałem. Nie chodzi mi o pieniądze, ale o moją rodową relikwię język Gornhelmu topór który wykułem podczas egzaminów do cechu, za pomocą i radą mojego ojca.
Gdy teraz o tym myślę, to zdaję sobie sprawę, że jest to kolejna przyczyna dla której raczej nie szybko wrócę do domu. jak mam się pokazać bez broni, w którą włożyłem wraz z ojcem prawie rok pracy. Był to ostatni przed śmiercią przedmiot nad którym mój ociec pracował. Co ja braciom powiem? Najgorsze jest to że nie wiem co się z nią stało. Gdy ocknąłem się po kilku dniach maligny, języka już nie było. Gwardziści, którzy mnie znaleźli nie pamiętali czy miałem broń przy sobie, gdyż byli zajęci grzebaniem zabitych i transportem resztek karawany do grodu. Jak tylko mogłem utrzymać się na nogach wyruszyłem na miejsce masakry i przeszukałem cały teren piędź po piędzi. Zdumiało mnie to że nie znalazłem najmniejszych wskazówek co się z moim toporem stało. Nie znalazłem żadnych ułomków, które mogłyby świadczyć o tym że moja broń została zniszczona. Nie jest możliwe aby olbrzymy ją zabrały. Do dziś nie wiem co się z nią stało. Moja żałość jest tym większa, że jak pomyślę że jakiś bandzior, albo - nie dajcie bogowie goblin ją znalazł i wymachuje nią teraz to ogarnia mnie taki wstyd i nienazwana furia, że mam ochotę rzucić się sam jeden przez Ostre Góry i znaleźć tam ukojenie w śmierci.
No cóż, przez ostatnie parę lat imałem się różnych zajęć. Byłem ochroniarzem, najmitą, raz nawet zajmowałem się przepisywaniem starożytnych ksiąg w jednej ze świątyń w Tyrze. Nie przestaję szukać najmniejszych śladów mojego języka Gornhelmu, lecz powoli już tracę nadzieję. W wolnych chwilach włóczę się po lombardach i jarmarkach łudząc się że odnajdę moją rodzinną relikwię. Oto cała historia mojego żywota... Jestem obieżyświatem, zwykle bez grosza przy duszy, lecz mimo wszystkiego pamiętam skąd pochodzę i kim jestem. Podejrzewam, że mimo wszystko moi bracia przyjęliby mnie do rodziny, ale mój honor nie pozwala mi wrócić do ojcowizny. Jeszcze nie teraz...